Łyżka dziegciu dla fanów opon zimowych

Łyżka dziegciu dla fanów opon zimowych

Przez dziennikarskie skrzynki mailowe jak i publikacje w mediach właśnie przetacza się huragan komunikatów i artykułów o wspaniałości opon zimowych, wręcz zmuszający do ich zakupu i sezonowej wymiany. Ja swoim zwyczajem chciałbym dołożyć łyżkę dziegciu i otwieram się na pomidory...

Nie neguję, że opony zimowe są bardzo potrzebne dla wielu kierowców, w tym prawdopodobnie zdecydowanej większości kierowców flotowych. Sprawdzają się doskonale u osób jeżdżących dużo, jeżdżących dynamicznie, korzystających z aut o dużych silnikach i mocach, pokonujących setki kilometrów po zaśnieżonych duktach górskich i nie tylko górskich. W takim przypadku nie ośmieliłbym się napisać inaczej, bo zależy mi na bezpieczeństwie swoim, jak i innych użytkowników drogi (a to jednoznaczne).

Wypadki to nie wina opony

Ale niektóre podmioty promują zimówki wręcz do przesady. Przykład Polskiego Związku Przemysłu Oponiarskiego, który przecież powinien imponować wiedzą. Tymczasem związek podaje w informacji prasowej statystyki sprzed pięciu lat (!) za ADAC, że zimówki lepiej hamują na deszczu niż opony całoroczne. Analizując bardziej aktualne testy, które możemy znaleźć w mediach i nie tylko w mediach, widzimy, że bardziej bezpiecznie jest w takich warunkach mieć na osiach całosezonówki. Oczywiście te niezłej jakości, lecz owa jakość jest jednak przecież równie ważna niezależnie od tego czy kupujemy oponę zimową, letnią, czy wielosezonową. Co prawda na śniegu ogumienie na cały rok przegrywa z zimowym, ale w niektórych rejonach Polski zima ostatnio występuje głównie w kalendarzu.

Zimy w polskich miastach ostatnio są bardziej deszczowe niż śnieżne, a nawet jeśli spadnie biały puch, nasze służby wnet zadziałają (i piszę to bez większego sarkazmu). I jeśli ktoś nie wyhamuje, nawet najlepsza zimowa opona nie pomoże, bo najczęstszą przyczyną wypadków są błędy kierowców – nie uszkodzony, bądź niewłaściwy “sprzęt”, czyli w tym wypadku ogumienie. No chyba że ktoś jeździ na „łysolach”, ale analizujemy tutaj zachowania w miarę rozsądnych kierowców.

Oponiarski image

Pozwalam sobie napisać wprost (proszę, by nie identyfikować mnie z tym tygodnikiem) banalną prawdę – koncerny oponiarskie mają większy zysk ze sprzedawania dwóch rodzajów opon niż jednego. Do tego dochodzi niemały zysk dla serwisów: tych wielkich i tych malutkich. I machina się kręci. Gdyby jakiś analityk policzył, ile powstaje reklam opon wielosezonowych a ile zimowych (promocja letnich jest bardziej ograniczona), różnice byłyby zapewne zdecydowanie większe niż różnica między PIS a PO w ostatnich wyborach. Komunikatów PR, że opona wielosezonowa też ma rację bytu, również mamy niewiele. Mało tego, część koncernów nie produkuje wielosezonówek.

A jednak… Z punktu widzenia firmowego auta jeżdżącego tylko po mieście, a takich też nie brakuje, dwa komplety opon są stratą pieniędzy i czasu poświęconego na wymianę (umówienie do serwisu, czasem kolejka, wymiana i wyważenie trwające 40-60 minut). A mimo przedsiębiorstwa kupują… Jeden z menedżerów kiedyś mi powiedział w sekrecie: „muszę dokonać stosownych zakupów, bo gdyby doszło do wypadku na wielosezonowych, miałbym w firmie duże nieprzyjemności”. Inny dodał, że przedsiębiorstwo dba o image związany z bezpieczeństwem i nie ma możliwości nabycia opon całosezonowych, choć nie wszystkiego auta potrzebują dwóch kompletów.

Wnioski

Reasumując. Opony wielosezonowe pozwalają nie tracić czas na dwukrotną wymianę w ciągu roku. Kupujemy jeden komplet a nie dwa, a ceny są podobne (często niewiele droższe) od sezonówek. Zwykle dobrze spisują się na deszczu (lepiej od zimówek). Nadają się idealnie dla kierowców jeżdżących niewielkimi (do segmentu C) autami, głównie po mieście, nielubiących wyścigów spod świateł. Oni nie potrzebują zimówek. Pozostałych zapraszam do szybkiego odwiedzenia serwisu, zanim zrobi się tłok.

Poleć ten artykuł:

Polecamy